Jeśli miejscowość, w której się nagle przebywa, nosi w swojej nazwie słowo „pałac”, to takiego należy się w jej centrum spodziewać. Cmentarz wprawdzie umieścił się na pierwszym miejscu widzianych w Schloss Neuhaus, jednak pałac był największy i najdziwniejszy. To chyba mój pierwszy noszący jakże piękne i wiele obiecujące miano tego typu budynek, w którym nigdy nie zamieszkiwał ani książę, ani księżniczka. Stary, znaczący przedstawiciel tzw. renesansu wezerskiego, który charakteryzował się malowniczością, finezją i fantazją, dostojnie i z powagą reprezentuje ten trochę cukierkowy i bajkowy styl. Od 1257 roku był siedzibą biskupów paderbornskich, którzy go sobie pewnie jako odskocznię od samego Paderbornu wybudowali, aż do roku 1802 czyli do momentu aneksji przez Prusy. Wciąż przez kapłanów poszerzany, rozbudowywany, ulepszany i po zakończeniu prac na swoją cześć nazywany, a przez nich opuszczony stał się do roku 1964 garnizonem dla wojsk zmieniających się władz. Po II wojnie światowej zamieszkali w nim Brytyjczycy, którzy ofiarnie, za symboliczną jedną markę, przekazali go miastu włączonemu jako dzielnica do Paderbornu i udali się do domu z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku – Niemcy przestały być niebezpieczne. A pałac otworzył swoje podwoje dla dzieci i młodzieży, przekształcił się w szkołę, ale i urzędem nie pogardza – jego reprezentacyjne sale są chętnie wykorzystywane przez burmistrzów do przyjmowania znaczących gości.
Schloss Neuhaus tchnie dzisiaj niemiecką grzecznością i pobożnością. Stare domy z muru pruskiego przeplatane betonowymi klocami lat 70-tych minionego wieku nie gryzą i nie wykluczają się wzajemnie. Wszystko uładzone do ideału, którym ten kraj jak miodem płynie. Skaza tu, czy skaza tam nie czynią wiosny upadku, ta paradoksalna praworządność się wykluczającego wciąż funkcjonuje. A może przyczyny trzeba szukać gdzie indziej, niż tylko w umiejętnym dostosowywaniu się do rzeczywistości? Może to jakaś tajemnicza substancja, której aplikacja doprowadza do stanu uśmierzenia, złagodnienia i przyjęcia wszelkich trudności bez zbytniego plucia nienawiścią? Gdy właśnie w taki sposób spogląda na mnie Friedrich Sertürner, wydaje mi się, że odkryłam klucz do niemieckiej umiejętności znoszenia wszystkiego z cierpliwością i jeszcze wzbogacaniu się na tym prawie że nieprzyzwoicie – czyż morfina to nie objęcia Morfeusza, które zsyłając sen przyczyniają się tym samym do głębokiego wypoczynku i regeneracji? Morfina, kochanka cierpiących, zbawienie konających, którymi śmierć się najpierw chce zabawić. Sertürner wytoczył boje bólom i około 1805 roku wyizolował z opium zbawczy alkaloid, którego wprawdzie używano od wieków, ale bez naukowej wiedzy i głównie jako środek nasenny czy uspokajający. W starożytności czy średniowieczu wywar z maku podawano nawet małym dzieciom. Friedrich był aptekarzem, który urodził się w Neuhaus, a w Paderbornie po długich badaniach uzyskał morfinę. Jego zięć z wynalazku skorzystał uśmierzając bóle artretyzmu, na którą to chorobę zmarł.
Niegrzecznie myślę, że pewne substancje mogą opanować naród i przyczyniać się do jego losów. Ironicznie rozglądam się wokół, a demonicznie wymyślam jeszcze dosadniejsze scenaria ogólnonarodowej narkomanii. Po chwili jednak dociera do mnie, przynosząc ulgę, jeszcze jeden, przed pięcioma laty poznany w tej okolicy
fakt.
Cóż więc – niechaj święcie żyje i morfina, i punkt G, i niezbadane drogi niemieckiej medycyny oraz jej skutki!