Nie uwierzę nikomu, kto przejeżdżając przez tę okolicę poczułby nieodpartą potrzebę zatrzymania się w celu jej zwiedzenia. Gdy mnie się to przytrafiło zawsze myślałam, dlaczego nie wybrałam innej, przyjemniejszej i we wrażenia estetyczniejszej trasy. Fabryczność, torowiska, ogromny port, metal, kontener i jakiś nieokiełznany chaos w powietrzu. Zawsze wietrznie, zawsze nieprzyjemnie – takie przy tych przejazdach odnosiłam wrażenie. Czy to już nie wystarczający powód, by właśnie tutaj skierować spokojnie kroki i przyjrzeć się okolicy z bliska? Oczywiście, że tak!
Przy Sickingerstraße 7/8 napotykamy na kamienicę, którą wybudowano pod koniec XIX stulecia, jako alternatywę dla wszechobecnych koszar – więcej światła i powietrza dla robotników, podwórza dla dzieci i łazienki z pralniami na poddaszu. Sam budynek zaprojektował architekt domów handlowych Alfred Messel w stylu tyrolskiego renesansu. Jedna kamienica, a tyle informacji!
Przy tej samej ulicy szybko okazuje się, że miasto Berlin ma najwyraźniej zbyt wiele...ogrodzeń. Drzewo w więzieniu, obwarowane ze wszech stron i przeraźliwie samotne na tym przybytku fabrycznych okoliczności.
Ruchu ulicznego w niedzielę prawie wcale nie ma, samochody grzecznie zaparkowane odpoczywają wraz z nieobecnymi właścicielami. Jedno spojrzenie, później drugie i można byłoby sobie pomyśleć, że spacerowicze zostali przeniesieni w czasie – nie jeden, ale coraz więcej, a nawet wyłącznie same oldtimery, cacka z minionego stulecia, jego początków i środka, wypieszczone, wypolerowane lśnią szałowo w listopadowym słońcu. Tylko skąd tu one i tak licznie zgromadzone? Przecież to teren byłej zajezdni tramwajowej, swego młodego czasu największej w Europie, zamkniętej w 1964 roku, gdy zrezygnowano w Berlinie Zachodnim z tramwajów. Dziś nad wjazdem widnieje szyld Classic Remise Berlin Düsseldorf, a w środku interesująca mieszanka muzealno-parkingowo-usługowa. Koncepcja tego miejsca jest następująca: salony samochodowe, warsztaty i różnej maści specjaliści i prywatni właściciele, którzy mają możliwość wystawienia tutaj swoich perełek, które w klimatyzowanych i oszklonych pomieszczeniach nie tylko czekają na wyprowadzenie, ale i są obiektem pozytywnej miejmy nadzieję zazdrości. Klasyczne oldtimery mieszają się z luksusowymi nowoczesnymi pojazdami, gadżety z dostojnymi i eleganckimi gośćmi, którzy sącząc szampana i otrzepując jedwabne szale z niewidzialnych pyłków decydują się na kolejnego rumaka do swojej stajni. W niedzielne poranki można spożyć w znajdującej się obok restauracji śniadanie i posłuchać przy tym jazzu. Jednak najważniejszym mianownikiem tego przedsięwzięcia jest uratowanie starego, zabytkowego budynku z fabryczno-infrastrukturalno-techniczną przeszłością. Drugie takie miejsce znajduje się w Düsseldorfie.
W kontraście do remizy stoją ogródki o nazwie Kolonia Atlantis, gdzie pomimo listopadowo-szarej aury bywa kolorowo, a już na pewno po niemiecku zabawnie i fikuśnie. Zamiłowanie do szczegółów jest ogromną zaletą tego narodu, a już na pewno berlińska maniera przystrajania rozczula. Nie tylko ogrodowy krasnal rozjaśnia największego ponuraka uśmiechem, ale Walter spod 30-tki lubi drewno, czapla zakryła się przed wiatrem tatarakiem, drzwi zagrały w niebieskie i pomarańczowe z oknami, rabatka sformowała sercem, dziadek pali fajkę, a babcia robi na drutach. Trudno uwierzyć, że niemalże za płotem Westhafenkanal wzmocniony nie cichnącym hukiem autostrady i pobliskiego lotniska Tegel. Mając szczęście jak na dłoni ciężarówki, samochody osobowe, motor, statek, a nawet samolot.
Po drugiej stronie autostrady kolejna kolonia ogródkowa po niemiecku zwana
Schrebergarten – Kolonie Juliusruh. Tutaj fantazji również popuszcza się szczodrze wodze i podstawia drabinę płaczącej wierzbie, chroni pień przed deszczem pod parasolem, a nawet mały domek zamienia na oficjalne siedzisko zagorzałego fana berlińskiej Herthy BSC. Widoczna wieża telewizyjna skarłowaciała w obliczu ogródkowych spraw i porządków, choć najbardziej zapewne szarego, wysokiego i porażającego w wymowie muru więzienia Plötzensee. Jeśli ktoś jest nieświadomy nadchodzącego porusza się wzdłuż nasłuchując dobiegających zza niego męskich głosów, licznych, gwarnych, jakby właśnie odbywał się targ, bądź jakieś zawody. W pewnym momencie mur się urywa, w wolnej przestrzeni ukazuje się szara, betonowa ściana, pod którą ułożone są wieńce. Miejsce grozy i ludzkiej rozpaczy wywołanej tej samej rasy podłością. W czasie rządów nazistów stracono tutaj ponad 2500 osób, często nawet tych, którzy odwoływali się od wyroku i którym miano złagodzić karę. Masowe egzekucje wywoływane przez naloty aliantów zapobiegające ucieczce uwięzionych – członków Czerwonej Orkiestry, Kręgu z Krzyżowej, czechosłowackiego ruchu oporu i wszelkich „wrogów państwa”. W zachowanej szopie skromna i wymowna wystawa o tych, których w niej wieszano bądź ścinano głowy. Nagły podmuch wiatru i jesienne liście z ponurym szumem wpadają w drzwi, jakby oni tutaj wracali...
Posuwając się wzdłuż muru w stronę głównego wejścia do funkcjonującego wciąż więzienia napotykamy naprzeciwko na cztery złociste, dumne lwy za kolczastym drutem. Jakiś irracjonalny przypadek i nieodgadniona wymowność tych po dwóch stronach jednej ulicy dziwnie toczących się losów.
Mostem Ludwika Hoffmana (Ludwig-Hoffmann-Brücke) wracamy na prawy brzeg podziwiając największy port Berlina – Westhafen. Ogromne spichlerze, dźwigi, budynki pełne tajemnic i żeglugowej przeszłości. Podobno mało kto wiedział, że w zachodnim Berlinie istniało ponad 700 magazynów, w których trzymano wszelkie dobra na wypadek drugiej blokady Berlina. Przy pierwszej zaopatrywano ludność drogą powietrzną, a żeby zapobiec katastrofie zarządzano tzw. rezerwy senatowe, czyli magazynowano w tajnych miejscach i tonami żywność, lekarstwa, paliwo na przynajmniej 180 dni, które miały być wydzielane ludności na kartki. Gdy upadł socjalizm, a wraz z nim śmiertelne zagrożenie, zlikwidowano znajdujące się tutaj rezerwy i 90 000 ton przekazano bezpłatnie … Związkowi Radzieckiemu jako pomoc humanitarną. Do portu można zajrzeć, ale najlepiej w tygodniu. Nie wiedząc, że w niedzielę jest strzeżony przez przyjaznych, acz stanowczych strażników maszerujemy wzdłuż torowisk, by zadziwić się potrzebą ogródków działkowych pomiędzy nimi wciśniętych. Kto lubi relaks z nieustannym stukotem metalowych kół o tejże samej materii szyny?
Na moście Pulitz (Pulitzbrücke) „stopnie, które nie są stopniami, schody, które nie są schodami, złamane, symbol drogi, która drogą nie jest, dla tych, którzy przez rampy, tory, stopnie i schody musieli iść w ostatnią drogę” - dla żydowskich mieszkańców Berlina w latach 1941-44 deportowanych w tysiącach do obozów śmierci pomnik, który to wciąż jest niszczony np. wysadzany w powietrze i odnawiany na przekór...
W Westhafen niewiele udaje się nam zobaczyć. Niedzielna cisza, zamknięta największa biblioteka czasopism Niemiec, jak i pracownia artystyczna, stary pociąg i uprzejmy stróż, który zadał sobie trud podjechania do nieproszonych gości służbowym samochodem. Wypraszając zaprasza w tygodniu. Taka swoista uprzejmość.
Z przerwą na dobre frytki docieramy do hostelu przy Waldenserstraße 31, byłego domu dla kawalerów. Jak się okazuje około 1911 roku nieżonaci mężczyźni mieli problemy ze znalezieniem mieszkania, znalazł się więc związek, który zakupił działkę i wybudował na niej ów dom – na tamte czasy wyjątkowy, gdyż z basenem i ogrodem na dachu. Dom ozdobiony jest malunkami przedstawiającymi typowe zawody jego mieszkańców. Niektórzy mężczyźni wynajmowali łóżka na godziny, nie w celach miłosnych, ale wypoczynkowych, po trudach znojnej pracy. Dziś znajduje się tutaj lubiany hostel Amstel House.
Polski akcent napotykamy w klasztornym kościele dominikańskim na rogu Waldenserstraße i Oldenburger Straße, kościele, który w momencie swojego powstania w roku 1869 padł ofiarą Kulturkampf (walka kultur), czyli czasów, w których zwalczano wpływy kościoła katolickiego w Berlinie i uznano, że katolicka świątynia nie pasuje do robotniczej dzielnicy Moabit. Sześć lat później dominikanie opuścili teren, który został sprzedany w prywatne ręce z możliwością jednak korzystania z kapeli. Po zawirowaniach historii zakonnicy powrócili i pracują po dziś dzień, m.in. w pobliskim więzieniu Plötzensee. Wracając jednak do polskiego akcentu właśnie tutaj pracował jako organista i dyrygent chóru Feliks Nowowiejski, który w Berlinie skomponował swoje światowej sławy oratorium Quo Vadis (1907).
Zastaje nas wieczór na Moabicie, mijamy różne ciekawe sklepiki, lokale gastronomiczne typu Nord-West Oase, która jest starą berlińską knajpą, barem sportowym, kawiarnią i restauracją w jednym, warsztat Antyikea, by już w szarówce zobaczyć kościotrupa w romantycznym świetle, który robi sobie przerwę w słuchaniu muzyki. Czy to jakiś znak? Symbol? Dobry gest ducha tej dzielnicy? Okazała się warta jednego dnia, pozory mylą, więc ostatnie zdjęcie nie jest tym, na co wygląda;-)