Czas
pomiędzy-wystawowy spędziliśmy w Leckringhausen. Na portalu Airbnb znaleźliśmy ciekawie wyglądające mieszkanie typu vintage. Na miejscu okazało się, że wszystko, ale to wszystko wskazuje na to, że mieszka tutaj ktoś wyjątkowy, komu nie brakuje ani fantazji, ani odwagi. Sypialnia urządzona tak, jakby przed chwilą wyszła stąd Ania z Zielonego Wzgórza, w łazience stara drabina służąca za wieszak i mydełka na sznurku, a w pokoju dziennym kot Helena patrząca w wieczną dal. O motylach na ścianie nie wspominając. I obrazy, kolorowe, zamaszyste, pełne energii. I koty, kociaki, które na pewno maczały w sprawie naszego tutaj przybycia swoje łapki.
Minęły dwie noce i dwa poranki, codziennie znajdywaliśmy na klamce zawieszony worek ze świeżymi bułeczkami i co wieczór zanurzaliśmy się w tajemniczy świat cieni i zakamarków nas otaczających. Pomyśleliśmy, że zostaniemy na jeszcze jedną noc, co nie stanowiło dla gospodarzy żadnego problemu. Gdy ona minęła, już wrześniowo chłodna i głęboka wiejską błogością, pomyślałam, że chciałabym się przyjrzeć pewnemu obrazowi, który stał przy schodach na parterze. Jednak obrazu nie było. Pojawił się i znikł...
Połowę drzwi otworzyła mi Heike, sympatyczna starsza pani, która szybko wyjaśniła, że obraz jest w jej atelier, a tak w ogóle to maluje dużo z kotami, bo koty są kobiece, tzn. pasują do kobiet, a ona tak kolorowo i z kobietami, tzn. pędzel w jej dłoni. I wszystko jest tutaj jej autorstwa, że lubi, ale zaczęła dopiero przed 9-cioma laty malować. I że to po dziadku, który malował krajobrazy i zdarza się dziś, że dzwonią jacyś ludzie i pytają o niego, jak żył, jaki był. Często miewa wystawy, kiedyś sama musiała się na nie wpraszać, teraz już nie. Mieszkają tutaj z mężem od pięciu lat, długo prowadziła szkółkę jeździecką, ale dzieci nie chciały już ze starszą panią jeździć, więc przyszedł ten moment, że zrezygnowała, teraz ma tylko dwa konie. A że i jej własne dzieci w liczbie dwóch już dorosłe, więc sprzedali posiadłość i kupili ten mały dom, od sierpnia wynajmują mieszkanie na górze. Żeby nie być samemu. I bardzo lubią ten portal. Co weekend mają gości. Fajna sprawa. Chodź, pokażę ci moje atelier...
Zaniemówiłam. Nagle zobaczyłam świat starszej pani, który ona sama sobie wykreowała, zobaczyłam prostą i jasną drogę skomplikowanej duszy. Są obrazy, które nie są na sprzedaż, ale ten mi sprzeda...
To my zaraz wrócimy, proszę zapakować...
Trochę było jej przykro, gdyż ją lubi, ale ma obrazy, których nie lubi i wcale jej nie żal, gdy przechodzą w inne ręce. A tego trochę szkoda...będzie w Berlinie....tam mieszkał ten dziadek-malarz, tak musi być...
Stała w tym swoim atelier z kamieniem, na którym dawno temu namalowała kota i powiedziała – tego daję ci w prezencie... Musiałam ją przytulić i to uczucie mam do dziś....węzeł w gardle...jest moc;-)
Heike Othegraven pochodzi ze starego, szlacheckiego rodu, którego korzenie sięgają XIV wieku. Wśród jej przodków znajdziemy pruskiego generała, aktora, reżysera i kierownika teatru w jednym, kompozytora, owego dziadka malarza, który był również naukowcem afrykanistą (trzymał w swoim mieszkaniu w Berlinie leoparda, który zagryzł dziecko portiera i skaleczył dotkliwie jego matkę), jak i babcię znanego niemieckiego moderatora Günthera Jaucha.
Heike maluje pięknie i wystawia, ale i pisze książki. Aktualna to relacja jej z rozmów z aniołem Peterem. Heike myślała, że zwariowała, albo, że z przemęczenia słyszy głosy. Poszła do lekarza, który przebadał ją na wszystkie strony i wyrzekł diagnozę – zdrowa. Petera jednak słyszy do dziś i w końcu zapisała te ...rozmowy...myśli...Uśmiecha się pod nosem mówiąc, że wie i rozumie, sama sobie długo nie wierzyła. Ta książka leży obok łóżka...Można poczytać...