Pamiętacie
sanatorium w Beelitz?
Blanka dostała dreszczy, BoRa z marianką się wzdrygały, zula poskarżyła na depresyjny nastrój, danach i zuzkakom wyraziły chęć odwiedzenia tego miejsca, a
vlak już w kwietniu tego samego roku tam pojechał.
Już go takiego nie ma...
Nie ma czaru i grozy opuszczenia, nie ma atmosfery wyjątkowej i wszelkie duchy na pewno opuściły to miejsce...
Dwa miesiące po naszej wizycie postawiono szczelny płot w części żeńskiej i rozpoczęto prace...Dla turysty i jego masowych potrzeb otwarto most ponad koronami drzew, który wrzyna się w klimatyczne ruiny. Przed kasą można nabyć nieprzyzwoicie drogie mrożonki sprzedawane jako przekąski, potem nabyć bilet i wyjść, bądź wyjechać windą na górę, by przyjrzeć się tego miejsca profanacji. Widok wprawdzie na okolicę zachwycający, ale klimat już nie. Mam wrażenie, że wielu się tutaj znajdujących nidgy by się na wizytę w takim miejscu nie zdecydowało, gdyby nie te kasy i ta gastronomia.
Parking wcina się pod same progi opuszczonych i zdewastowanych sanatoryjnych budynków. Płatny i gorąco pożądany...
Pocieszamy się w Ferch w ogrodzie bonasai. Niezwykłym. I choć też chętnie oraz licznie odwiedzanym (zaliczane do jednego z 15 najpiękniejszych miejsc, które warto zobaczyć w Brandenburgii) to jednak mającym w sobie to coś, co nie daje się zniszczyć turystyką.
Tilo Gragert pojechał w 1994 roku do mistrzów bosnai do Japonii, po tym, jak w 1979 roku dostał od mamy jedno małe drzewko. Odjęło mu mowę, zafascynowało i nie puściło do dziś. W 1996 roku rozpoczął tworzenie tego ogrodu i zapewniam wszystkich – warto! Jest cudownie melancholijnie, orzeźwiająco świeżo i naturalnie. I jest mała kawiarenka z ogrodem zen, w której można napić się doskonałej herbaty i spróbować japońskich łakoci.