Jüterbog odwiedziliśmy w czerwcu minionego roku przy okazji wizyty w
Wiepersdorf, wtedy w celach kulinarnych i do tego raczej prozaicznych, gdyż miasteczko nie może poszczycić się wyszukanym smakiem posiadanych restauracji. Wtedy wylądowaliśmy w amerykańskim barze z dość ciekawą atmosferą i przeciętnym jedzeniem, do którego jedziemy sobie i dziś. Trochę z sentymentu, trochę dla tej nieoczekiwanej na brandenburskich piaskach amerykańskości.
Miasteczko zapyziałe, lekko zagubione pomiędzy Berlinem a Wittenberg z militarną i reformatorską historią. Od wieków całe pokolenia posłusznych wojaków nasączało okoliczną ziemię swoją krwią. Do dziś są tutaj opuszczone koszary, a nazwy mówią same za siebie – stary obóz, albo nowy obóz i taka też trochę zardzewiała atmosfera. Fakt, że to stąd Fryderyk Wielki wymówił wojnę Austrii i Saksonii, która przerodziła się w brutalną i niszczycielską o zasięgu światowym Wojnę Siedmioletnią aż skrzypi i metalicznie jęczy. Zanim jednak do tego doszło mieli na tych terenach żyć Wendowie i czcić pogańsko boga Słońca. Pierwsza wzmianka o Jutriboc pochodzi z 1007 roku, a nazwa podobno od pierwszej kobiety o imieniu Jute, która przekroczyła miejską bramę z białym kozłem (po niemiecku Bock) i już mamy Jüterbog.
Z amerykańskich czerwonych kanap patrzymy na piękny ratusz. Prezentuje się świetnie na ogromnym placu, z wieloma szczegółami do odkrycia, sądową altanką, która służyła do wymierzania publicznie sprawiedliwości. Kiedyś tętniło wokół niego handlowe życie, przez dwieście lat mieli tutaj swoje stragany handlarze suknami, co przyczyniło się do dobrobytu. Niedaleko stąd do kościoła p.w.św. Mikołaja, chyba najbardziej charakterystycznej i uchodzącej za symbol miasta budowli. Gotycki kościół ma dwie różnie zakończone wieże, które połączone są pomostem. Wyjście na nie należy do obowiązkowego punktu programu zwiedzania i jest godne polecenia. Widok imponujący, ale wysokość jeszcze bardziej. W samym kościele oprócz standardowo ołtarza głównego i bocznych, organów oraz obrazów i figur świętych trzeba zatrzymać się przed wielką drewnianą skrzynią, należącą kiedyś do Johanna Tetzla, inkwizytora Polski i przeora klasztoru w Głogowie. Tetzel był duchownym, któremu w 1509 roku papież zlecił propagowanie odpustu jubileuszowego popychając go tym samym na ścieżkę przede wszystkim tłustej kariery. Tetzel gorliwie wykonywał swoje zadanie, uzyskując uznanie za najlepszego w tej branży nadaniem mu tytułu komisarza do spraw odpustu w Świętym Cesarstwie Rzymskim. Działalność zorganizował prawie perfekcyjnie, tworząc listę opłat za odpuszczenie najróżniejszych grzechów nie tylko dla siebie samego, ale również dla zmarłych, a nawet możliwość zakupu odpustu za grzech jeszcze nie popełniony. Skrzyni takich jak tutejsza było parę, wnoszono je uroczyście do nawiedzanych miast w procesji z czerwonym krzyżem na czele. Z do dziś znanym hasłem na ustach: „gdy tylko złoto w misce zadzwoni, do nieba jakaś duszyczka pogoni” i z mniej przyjemnym, ale bardzo skutecznym w sprawach hojności, straszeniem ogniem piekielnym i niewyobrażalnymi mękami napełniał je pieniędzmi, by połowę oddać Watykanowi na budowę Bazyliki św. Piotra, a drugą połową podzielić się z arcybiskupem Albrechtem von Brandenburg. I pewnie umarłby w glorii świętości sławy, gdyby nie niejaki Marcin Luter, który oburzony wyraźnym dla niego jako z Biblią obytego człowieka naciąganiem boskich nauk poczuł się tą niecnością zainspirowany i sformułował 95 tez, którymi zapoczątkował rozłam kościoła czyli reformację. Do tego wyszły na jaw oszustwa zakonnika i defraudacje oraz fakt spłodzenia dwójki nieślubnych dzieci. Tetzel wycofał się z odpustowego życia do klasztoru w Lipsku, gdzie umierając odczytał jeszcze litościwy list od Lutra, który pocieszał go pisząc, że nie wszystkie jego czyny były złe.
Wracając jednak do skrzyni w kościele św. Mikołaja została ona odzyskana przez niejakiego Hansa von Hake, który napadł Tetzla oddalającego się wraz z nią do kolejnego miasta. Gdy zakonnik zaczął grozić mu piekłem i szatanami, Hans pomachał Tetzlowi własnoręcznie przez niego podpisanym odpustem na poczet grzechu przyszłego.
Zaglądamy na wystawę o reformacji w trwającym roku jubileuszowym (500 lat) do byłego kościoła zakonu franciszkańskiego (dziś wykorzystywanego jako bibliotekę i centrum wystawowe). Świetnie przedstawiony jest cały proces, a właściwie procesja, docierania do miast i wyciągania od biednych ludzi pieniędzy na poczet czegoś, czego nikt nigdy nie widział. Biorąc pod uwagę, jak młoda jest teoria o czyśćcu, ale i to, jak dbano o niedoinformowanie wiernych, nie dziwne jest bogactwo Watykanu i niemieckiego kościoła. I w sumie pomimo cichego uroku Jüterbog wyjeżdżamy stąd ze smutkiem. Co innego uczyć się z podręczników zamierzchłej historii, a co innego stanąć obok niej tak blisko.