Kłodzino było od zawsze dobrami rycerskimi. Rządzili tutaj niemieccy właściciele, gospodarzyli, zacne domy budowali, folwarczne i szlacheckie, z glebowego dobrobytu korzystając. Od średniowiecza aż do XX wieku, gdy czerwonoarmiści w 1945 roku wieś zajęli, pałac zarekwirowali i wszystko w polskie ręce oddali Niemców wypędzając. Pałac z XVIII wieku w stylu późnego baroku, w 1846 roku przebudowany w formach klasycystycznych, niszczejący od czasów polskiego zarządzania, dzisiaj będący ruiną. Otoczony zdziczałym parkiem zdaje się wołać o pomstę do nieba, do tych rodzin von Schack, von Küssow, Von Damm und Gaedke, Von Randow. Nadaremnie. Jego jęk może tylko przypadkowi turyści usłyszą, pijaczkowie posiadujący na wyrwanych murach już nie zbyt zajęci zagłuszaniem własnych bolączek. Nie widać pałacu z drogi, widać tylko gęstwinę starego parku. Wyrwą w płocie każdy może wejść i trochę wysilając wzrok zobaczyć jego szkieletowe dostojeństwo, jego chlubę i dumę zaklętą w gzymsy i grube ściany. Jeszcze chwila i zabytek się zawali, uwolni urzędników od obowiązków prawnych i pozwoli zrównać z ziemią umierający diament. Idziemy w kierunku bramy prowadzeni informacją o spichlerzu, który rzeczywiście tam jest. Jednak jeszcze bardziej zainteresował nas budynek z kominem na dużym placu, już z daleka widać, że opuszczony. W środku piękne kolumny, odrapane ściany, potłuczony piec. Może była to gorzelnia? Nie wiadomo, ale praca musiała tutaj wrzeć.
Z Kłodzina jedziemy do Płońska, gdzie jest przez chwilę mistycznie i trochę irlandzko. Na środku wsi ruiny kościółka z przełomu XIV/XV wieku zapewniają niesamowitą atmosferę. Przyroda wykorzystała plener do malowniczego scenariusza, wypełniła okna gałęziami, a dzwonnicy ofiarowała strzelistość drzew i stado odlatujących ptaków. Człowiek zanieczyścił i okradł. Ktoś opowiada nam, że pamięta obiekt z dzieciństwa. Że starsi opowiadali o skarbach, że wynoszono zawsze stamtąd coś w wielkiej tajemnicy. Że była krypta i że podobno kościół połączony jest tunelem z innym w następnej wsi. Że przyjeżdżali z daleka z narzędziami i szukali przejścia. Że jego dziadkowie zabraniali tam wejścia bojąc się czy to klątwy czy zawalenia. I ten zabytek cicho odchodzi w przeszłość. Inny we wsi, dworek z drugiej połowy XIX wieku, bezstylowy, zamieszkany przez dwie rodziny, uratował gruntowny remont. Skryty na terenie byłego folwarku spełnia rolę, która zawsze miał spełniać. Wokół niego wystawiono na muzealny pokaz stare narzędzia rolnicze, pozostałe zabudowania gospodarcze zdają się być z ich pierwotnym przeznaczeniem wykorzystywane. Niemieckie rodziny, byli właściciele powstałej w średniowieczu wsi, pewnie byliby zadowoleni. Podejrzewam jednak, że von Schöningowie, von Bredelowie, von Griefenbergowie, von Eckevortowie, von Jentsch już dawno pogodzili się z utratą, a w związku z tym, że ich dusze nie mają gdzie się modlić, już ich tutaj nie ma.
Niebo zaciągnęło się granatową farbą, wracamy na chwilę, by ratować pozostawione na dworze materace, książki i ubrania. I jedziemy do Laskowa, żeby przez płot przeskoczyć na teren zdziczałego parku i przedzierając się przez niego dotrzeć do pałacu o wyjątkowej na tych terenach wiejskiej architekturze rezydencjonalnej. Już z daleka widać daty w ryzalicie elewacji – 1842, 1855, 1896 i 2001. Klamra wybudowania, przebudowywania i porzucenia pięknego obiektu, który hardo nie poddaje się opuszczeniu i zaniedbaniu. Dwie wieże, jedna w części południowo-zachodniej przykryta blaszanym hełmem z iglicą, podobnie jak druga, elewacja ogrodowa z tarasem, od którego schody prowadzą do parku, kiedyś z przeszkloną werandą, której nie odbudowano. W środku dwutraktowy układ z korytarzami, podłogi są półkoliste, atmosfera zgrzytająco-sielankowa z niewytłumaczalnym trzaskiem, szelestem i echem. Ktoś szybko zbiega ze schodów, ktoś puka w blaszane dachy, ktoś skrzypi niechcący niewidzialnymi parkietami udając się w tylko sobie znanym kierunku. Z okna obserwujemy kobietę, która pokrzykując na dwie mućki zapędza je do obory - pozostałości folwarku wciąż są gospodarczo wykorzystywane. Wracamy oglądając się zza pokrzyw na budynek. Piękny, z daleka nie wygląda na opuszczony, przeciwnie – w tajemniczy sposób sprawia dobre wrażenie, jakby jakaś metafizyczna, somnambuliczna woalka otulała go na styku z teraźniejszością tiulem trwania pozorów.
Otto Schwartz uprawiał ziemię, hodował zwierzęta i dostarczał glinę do pobliskiego Barlinka. Miał też pałac, na którego szczycie, na wieżyczce zwieńczonej chorągiewką pogodową i nad głównym do niego wejściem uwiecznił swoje inicjały. Był skromnym rolnikiem o szlacheckich korzeniach czy pysznym właścicielem ziemskim? Pałac w Janowie jest najpiękniejszym z przez nas dziś widzianych, choć najtrudniej i widocznym i dostępnym. Stojąc przed bramą wjazdową rozciąga się przed nami szpaler folwarcznych budynków, a na tylnym planie za drzewami ledwie widoczna wieżyczka. W pierwszej chwili pomyślałam o
Beelitz czy
Biesenthal, podobny do brandenburskich dostojnych budynków służył jednak zawsze rodzinom, a to dzierżawiony, a to jako zakupiony majątek. Neobarokowy, dwukondygnacyjny, z przybudówką i werandą. Okna lukarny i wole oczy, ryzalit z balkonikami i lwy na drzwiach wejściowych. Owe drzwi są wprawdzie spięte łańcuchem, ale uchylone i trochę wstyd się przyznać, że tylko jednej osobie z całej naszej szóstki udało się przecisnąć do środka (przy czym kobiety można z przyczyn od nich niezależnych usprawiedliwić;)). Czekamy na wieści o tajemniczym wejściu, bawimy się cieniami, chłoniemy coraz bardziej grozą opuszczenia i samotności nasycającą się wieczorową porą atmosferę i odchodzimy niepyszni, gdy okazuje się, że innej możliwości dostania się do środka nie ma. Po lewej stronie ktoś wyremontował mieszkanie. Nie mogę wyobrazić sobie listopadowego wieczoru na tym odludziu z sylwetką pałacu na pierwszym planie. Nie chciałabym usłyszeć czego dotyka w jego murach wiatr, gdy mocno wieje jesienną porą.
Jedziemy na chwilę do Barlinka i wracamy do Bylic. Rozpalamy ognisko, włączamy muzykę, tańczymy, jemy i śpimy pośród malw. Po burzy nie ma śladu. Gwiazdy błyszczą całą noc, by nad ranem dać zaciągnąć się szarobiałym cumulusom. W niedzielę kajakujemy na Myśli. 13 kilometrów na dzikiej i pięknej rzeczce. Spotykamy martwego bobra, tysiące wodnych skoczków i ważek, soczystą zieloność traw i dające przyjemny chłód drzewa. Niektóre z nich powalone na rzekę torują nam drogę przyczyniając się i do wygibasów i salw śmiechu, a w końcu znużenia i lekkiego wyczerpania. Niedziela wymarzona.