Żył w XVI wieku i był feldmarszałkiem Świętego Cesarstwa Rzymskiego oraz marszałkiem dworu Marchii Brandenburskiej. Miał w rodzinie feldmarszałka na Węgrzech (ojciec) i metresę na dworze Henryka II Młodszego (siostra). Jako wysłannik księcia Joachima II wyjeżdżał na dwór cesarski i Sejmy Rzeszy oraz towarzyszył zawarciu rozejmu w Pasawie 2 sierpnia 1552 roku. W międzyczasie Adam von Trott mieszkał w Badingen. Zatrzymujemy się przed jego domem i niemiejemy ze zdziwienia. W powiacie Oberhavel, płaskim i miejscami nudnawym, przenosimy się w kamieniem polnym zabudowane średniowiecze. Potężne i trwałe, choć Adam nieźle by się zdziwił, gdyby zobaczył, co zostało z zamczyska. Za jego czasów potężny budynek, fortyfikacja, która już z daleka napawała i lękiem i szacunkiem, dzisiaj jest tylko skromną pozostałością po zamożności. Gdy ród von Trott wymarł w 1727 roku, Badingen zostało siedzibą zarządu gminy, połączyło się w XIX wieku z pobliskim Zehdenick, a w okrojonym ze sporej części pałacu zakwaterował się urząd. Po II wojnie światowej biurowe tradycje kontynuowało LPG (czyli PGR). Dzisiaj pokoje i salony wykorzystywane są przez gminę. Tuż obok stoi dostojny kościół z XIII wieku, a pomiędzy mała baszta bez dachu, której funkcja na zawsze pozostanie tajemnicą.
Niespodziewana wiosna umila nam trochę trudną drogę do pobliskiego Ribbeck. Wjeżdżamy na pola i przekopujemy się przez błota do przodu. W końcu docieramy do wioski, w której stoi jeszcze jedna posiadłość rodziny von Trott. Najwyraźniej świadoma religijnej władzy i potrzeby wpływania na nią miała stojący tuż obok kościoła skromny dwór ze stodołą. Dzisiaj budynek zieje pustką i brakiem nadziei na odmianę losu. Nikt pewnie nie kupi obiektu stojącego na środku placu, wokół którego rozstawione są domy. Nie ma tutaj kawałka ziemi na odgrodzenie się od innych, na urządzenie sobie własnego ogródka, czy choćby tarasu. Kościółek też trochę zmurszał. Stracił wpływy i buńczuczność ekspansji. Skromnie czeka na odwiedziny. Ma stare wnętrze, przejmująco chłodne i zaczarowuje z miejsca żeliwnym piecem. Gruba rura podpina się do ściany i od razu chciałoby się poczuć jego ciepło.
W Brandenburgii jest jeszcze jedna wioska, która nazywa się
Ribbeck - w Havellandzie. Łączy je, poza nazwą, historia starych rodów. Tam pielęgnowana do dziś, tutaj zmurszała i przykryta gruzem.
Stamtąd jedziemy do pałacu, w którym 24 sierpnia 1868 roku umierał artysta. Alexander Freiherr von Ungern-Sternberg miał 62 lata, gdy owdowiały odwiedził swojego szwagra. Twórca powieści, nowel i ironicznych bajek oraz szkiców i obrazów dopiero po 40-tce ożenił się z równie „leciwą” Karoline Luise ze szlacheckiego rodu von Waldow, z którą żył w meklemburskim Gramzow. I właśnie w pałacu Dannenwalde spędził ostatnie chwile swojego życia. Piękne miejsce na śmierć. Z jednej strony widok na kanał Tornowfliess, z drugiej na uroczy, okrągły i malutki kościółek. Oczywiście jeśli umierał w tzw. corps de logis.
Wjeżdżając do Dannenwalde zatrzymujemy się na chwilę przed żółtymi opuszczonymi domami. Akurat w tym momencie słońce oświetla ciąg budynków pozbawionych szyb (jak opustoszałe oczodoły) i drzwi we framugach (jakby bezzębne). Nie wiemy, kto tutaj kiedyś mieszkał. Wnętrze budynków jest pozbawione trzewi, ponuro opustoszałe, niebezpiecznie osuwające się zmurszałymi deskami z sufitu. Stamtąd już tylko kilkadziesiąt metrów do centrum wioski, której znakiem firmowym jest malutki, różowy kościółek. Jedzie się prosto na niego, co przy słonecznej pogodzie sprawia niezmiernie efektowne wrażenie. Co ciekawe przejeżdżając obok nie można zobaczyć, czy choćby dostrzec, że po jego prawej stronie znajduje się wspomniany pałac. Kościół był patronacki, wybudowany w 1821 roku na zlecenie rodziny von Waldow przez mistrza Hermanna z Zehdenick, ucznia Schinkla. Prawo patronatu przewidywało obowiązek utrzymania budynku, ale dawało też wiele przywilejów. Np. ich fundatorzy mogli samodzielnie zarządzać kościołem, powoływać duchownych, pobierać od nich daniny i dziesięciny. Mogli też taki kościół sprzedać czy oddać w lenno. Łatwo sobie wyobrazić, jak takie regulacje prawne wpływały na kupczenie i walkę o władze na poziomie lokalnym. Jak bardzo przedstawiciele kościoła przytulali się do fundatorów, od których zależało ich stanowisko. I jak wpłynęło to na kształt instytucji, którą dzisiaj znamy.
Kościół do 1975 roku wykorzystywany był w pierwotnym celu. Potem popadał w ruinę i w końcu został w 1995 roku zamknięty, gdyż groził zawaleniem. Utworzyła się lokalna inicjatywa, która w miarę szybko uratowała go przed wyburzeniem i od 1998 roku służy rowerzystom na trasie Berlin – Kopenhaga do odpoczynku i zadumy. Organizowane są w nim też całoroczne wystawy i koncerty.
21 lutego 2021 roku jest słonecznie i ciepło. W prawie 20 stopniach Celcjusza ściągamy z siebie kurtki, zdejmujemy buty i maszerujemy po znajdującej się naprzeciwko ścieżce bosych stóp. Ziemia jest wprawdzie zimna, ale trawa i wszelkie kamienie już nie, więc ścieżka zamienia się szybko w tor przeszkód i próby skutecznego omijania miejsc lodowatych. Docieramy w ten sposób do stacji kolejowej z drewnianym pruskim kolejarzem i zawracamy na ławki, które zachęcają do przerwy na piknik. Przy okazji zrywamy kotki leszczyny, z których zrobię herbatkę, a nawet parmezan.
I tutaj następuje drugi etap wyprawy. O ile ten pierwszy, zalany słońcem, przeniósł nas w arystokratyczno-religijne czasy, o tyle druga część dnia zakotwiczyła w ponurościach XX wieku.
Kierujemy się na Fürstenberg/Havel. Mijając kościółek drogą numer B96 przejeżdżamy obok po lewej stronie znajdującego się sowieckiego pomnika ku chwale radzieckiego żołnierza. Jeden za wszystkich, na śmierć, za życie, za ojczyznę i władców narodów. W chwale zwycięstwa. Żołnierz, który nie wie, że przeminęła sława, który nie zauważył, że brakuje mu oka, czy nosa, a często całej twarzy, który podnosi rękę w geście zwycięstwa, wyświechtanym od kłamstw, oszustw i własnych interesów. Szedł w oddaniu przez obcy kraj, który chciał jego własny uczynić swoim i wierzył w sens poświęcenia. Dzisiaj nikt jednak nie oddaje mu ani czci ani chwały, zapomniany, na marginesie nie tylko tej drogi ale i historii po raz kolejny dogorywa swoich dni. A my przez krótką chwilę mu w tym martyrium towarzyszymy.
Do Fürstenbergu jedziemy tylko po to, żeby zobaczyć jego przywódcę w podwójnym wydaniu. Krążą słuchy, że on tam jeszcze jest, że tak samo jak jego żołnierz nie zauważył swojej samotności i wciąż dumnie wypycha pierś do przodu. Willowe osiedle nad jeziorem Röblin (Röblinsee) powstało na początku XX wieku jako miejsce wypoczynku urzędników zarządzane przez ich prywatny związek. Po II wojnie światowej 2 Gwardyjska Armia Pancerna (związek operacyjny Armii Czerwonej) zajęła teren, eksmitowała właścicieli i zaryglowała dostęp do osiedla. Do wycofania się sowieckich wojsk w 1993 roku mieszkały tu rodziny komendantów, a w znajdującym się po drugiej stronie ulicy żółtym obiekcie urządzono Dom Oficerów. Przed nim właśnie stoi Lenin zapatrzony w siną dal. Udekorowany fontanną dziś trudno jako taką rozpoznawalną, dom jest ruiną, a on sam na zmurszałym cokole sypiący się betonem. Otoczony metalową siatką być może czuje się pewnie i być może w swojej buńczuczności nigdy nie zauważy własnego znikania.
Na teren wchodzimy od drugiej strony, gdyż niedaleko od Lenina znajduje się willa pod numerem 94, którą ktoś uratował przed zatraceniem. Odważni ludzie mają w sąsiedztwie nie tylko towarzysza Lenina, ale i kompleks zdewastowanych budynków. Najpierw wchodzimy do prawdopodobnie byłej auli, która służyła jako kino i scena dla uroczystości. Parę domów, Lenin i ogromna chęć zajrzenia do willi oficerów. Wszystkie drzwi i okna są jednak zamknięte. Trochą dalej, w ogrodzie, odkrywamy uchylone drzwi do podziemnego bunkra. Labiryntem korytarzy docieramy do rurowatego przejścia i jesteśmy w środku willi. Są tutaj pozostałości (albo początki) po remoncie, ogromna sala, imię Ronny na ścianie i resztki świetności zaklętej w paru detalach. Stamtąd udajemy się na poszukiwania drugiego Ilicza. I rzeczywiście, trochę dalej, na terenie ogrodu przed dużym domem, w krzakach odnajdujemy jego głowę. Pozbawiony cokołu, koloru i widza trwa, jakby wieczność była jego przeznaczeniem. Ma pustą głowę i do ust przylepiony lekki uśmiech. A nam wcale go nie żal.