Tropical Island znają wszyscy. Ułudę tropików na linii oczu, uroczą fatamorganę palmy. Najwyższa hala na świecie zbudowana bez filarów podtrzymujących. Jest częścią kompleksu, o którym ją odwiedzający nie mają pojęcia. I nie domyślają się, że paręset metrów dalej istnieje miasteczko-widmo.
Stare budynki byłej szkoły pilotów i młodsze blokowisko z rodzinnymi reliktami. Ponury i fascynujący świat odchodzenia w przeszłość. W absolutnej ciszy.
Najpierw naziści wybudowali tu militarne lotnisko. Gdy przejęli je Sowieci, rozbudowywano je ciągle na potrzeby prowadzonej Zimnej Wojny. Powstały dwa pasy startowe o długości 2,5 kilometra oraz jeden o długości dwóch kilometrów. Wokół nich utworzono 60 obiektów przykrytych grubą warstwą ziemi, gdzie przetrzymywano bojowe samoloty, które w ten sposób chroniono przed wrogim atakiem. Powstały punkty dowodzenia, hale z warsztatami i magazyny broni, m.in. składowano tutaj atomowe bomby lotnicze. A w centrum tego wszystkiego powstał garnizon dla tysięcy stacjonujących żołnierzy, w dużej części oficerów, którzy żyli tu razem ze swoimi rodzinami. To dla nich powstało nowoczesne blokowisko, dość komfortowe, jak na tamte siermiężne czasy. Zasponsorowało je dowództwo DDR, które przejmowało koszty pobytu braterskich wojsk.
Jest piękna zima. Przepiękna. I to właśnie ta sceneria potęguje niesłychane wrażenie opuszczenia. Potęguje je na miarę kwadratu bądź sześcianu, otulając dodatkowo miękką powłoką puchu. Wszystko zastygło w chwili opuszczenia. Martwica niedowierzania, że nagle coś tak ważnego traci w jednej sekundzie swój sens i nie ma prawa już istnieć. A my wdzieramy się w ten moment bezpardonowo i uczestniczymy w przerażającym koncercie braku dźwięku.
Była szkoła dla pilotów jest po części porządnie zdewastowana, ale ma w sobie parę perełek. Zaglądamy najpierw do piwnicy, w której radziecki żołnierz wciąż uprawia sport. Społeczny czyn wysiłku w obliczu światowego zagrożenia. Kozioł gotowy do skoku i tablica wyników, która rumieni się tylko na wpis rekordów. Hantle i krzepki duch. Tuż obok jest hala sportowa, jej resztki właściwie. Pozbawiona dachu z niebieskimi ścianami i koszami gotowymi na rzut piłki. Słyszę pokrzykiwania sportowców, soczyste rosyjskie przekleństwa, melodyjny język zaciętości.
W samej szkole murszeje dach i kruszą się ściany. Jakaś czarna puma wyrywa się do skoku, a kolorowa matrioszka ma wyjątkowo brzydkie rysy twarzy. Radzieckie gazety na ścianie i odór klęski. Ta pycha, ta ważność, to przeświadczenie wyższości, które zaklęte w tych murach odpadają ohydą odprysku. Milimetr po milimetrze w bolesnej procedurze ponoszenia konsekwencji za socjalizmu czyn. Skumulowany ostateczny sąd.
Jeszcze gorzej jest na osiedlu. Otwarte skrzynki pocztowe, powybijane szyby, trzepaki i miejsca na śmietnik. Stoją wokół siebie, na sobie skupione, w przeraźliwej ciszy, jak obuchem odurzone, pozbawione życia. Wiruje kamera, chce kręcić się wokół i wokół, żeby w szybkości dostrzec tamtych ludzi. Tych, którzy znosili tutaj trudy codzienności, którzy się nudzili, kłócili, ze sobą kochali, którzy załatwiali urzędowe sprawy i wychowywali dzieci. Tych płaczących i się śmiejących, tych, których nigdy nie opuściła nadzieja i tych, których dopadła depresja. Zawsze wyobrażam sobie, jak jest w takich miejscach w nocy, czy wychodzi zatrzymana, skumulowana energia, którą przecież wszędzie po sobie zostawiamy. Co słychać w nocnej przestrzeni? Co widać innego niż za dnia? Co umyka na skraju dwóch skrajnych światów, gdy rozjaśnia się ciemność? Gdzie są ci, którzy spędzili tutaj jakiś etap swojego życia?
W jeszcze innej części jest trochę jak w obozie. Niskie budynki, które przyroda już w znacznej części zagarnęła dla siebie. Kikuty murów, resztki ścian, bez podłóg, framug, elektrycznych instalacji. Nie jesteśmy sami na tym terenie. Grupa ludzi, prawdopodobnie z Holandii, podobnie jak my przeczesuje teren w poszukiwaniu Lenina. Kiedyś tutaj był, mozaika profilu, podobnie jak radziecki żołnierz z betonu. Nie odnajdujemy ich jednak, ani my, ani oni. Poddajemy się i ciągnąc sanki wracamy do samochodu. Z głównej drogi widać Tropical Island i wrażenie jest nieodparte – widok jak w ukraińskim Prypjat.