Piękniej na wstępie nie może być. Gdy oczom ukazuje się ten widok, ciało przechodzą ciarki. Bóg i jego bogini w towarzystwie amorków z wdziękiem wygiętych ku sobie ciał patrzą na barokowy skarb na końcu stawu. Łagodny przepływ linii, która zatacza magiczny krąg zaklętej w kamień estetyki. Trochę trudno przejść nad tym do porządku dziennego i iść dalej zakłócając tym samym intymny moment. Nasączona niemalże erotyczną energią atmosfera wchłania nas z każdym profanacji krokiem.
Pałac w Oberlichtenau powstał na terenie dóbr rycerski w wyniku spadku. W 1718 roku graf Christian Gottlieb von Holtzendorff odziedziczył dobra, ale żeby wejść w ich posiadanie, potrzebował godnego swojego stanu domu. Rozpoczął więc w 1724 roku budowę barokowego pałacu, który otoczyły figurki z piaskowca oraz założył park w stylach angielskim i francuskim. Spadek obronił się więc przepięknie zrealizowaną wizją i do 1744 roku graf korzystał z jego uroków, by sprzedać go saksońskiemu ministrowi samemu Heinrichowi von Brühl. Ten jednak, zapewne z racji obowiązków i ilości posiadanego majątku, nie bywał tutaj często. Wiemy jak
jego kariera się skończyła i niestety pałac spotkał się z nienawiścią Fryderyka Wielkiego w postaci plądrujących go 23 husarów. Jedna z córek zajęła się po wojnie siedmioletniej zniszczoną posiadłością, którą spadkobiercy jednak w 1774 roku sprzedali. Do II wojny światowej zmieniał swoich właścicieli jak rękawiczki, po niej służył do 1997 roku za dom rodzinny dla dzieci, a dziś jest własnością prywatną, która to jednak udostępniana jest nam wszystkim. Barokowy świat stoi otworem.
Stamtąd wyruszamy na wędrówkę na górę Keulenberg. Wędrówkę matczyną, bo w niemieckim dniu matki, który zawsze obchodzi się w drugą niedzielę maja. Poświęcenie dzieci jest doceniane i chwalone, tempo wspinaczki rodzinne i wesołe. Świetnie do tego pasuje napotkany głaz z tekstem piosenki „
Wędrowanie jest przyjemnością młynarza” autorstwa Wilhelma Müllera, którą odgrywamy sobie intonując z ochotą i przyjemnością. Zupełnie przypadkowo znajdujemy się na szlaku Deutscher Liederweg, 11 kilometrowa trasa, na której można odśpiewać 37 ludowych piosenek. Z pieśnią na ustach wspinamy się więc na szczyt Keulenberg – całe 413,4 m n.p.m.
Góra to znacząca, za germańskich czasów jako miejsce kultu i składania ofiar służąca. Była granicą między czeskimi Łużycami Górnymi a Krajem Miśnieńsko-Saksońskim. W 1760 roku odbywała się na jej szczycie narada w czasie wojny 7-letniej pod dowództwem Fryderyka II Pruskiego. A w 1809 roku przebywał tutaj poeta Theodor Körner. Z okazji 50-lecia objęcia tronu przez króla Fryderyka Augusta I Wettyna odbył się 18.IX.1818 roku festyn jubileuszowy, podczas którego postawiono obelisk augustowski. Wtedy też padała propozycja zmiany nazwy z Keulenberg na Augustusberg, która jednak się nie przyjęła. 10.IX.1899 roku do obelisku dołączył pomnik Bismarka. Monumenty zostały obalone w 1948 roku i powróciły dopiero w latach 1992/1994. Od 1962 roku wstęp na Keulenberg został przez socjalistyczne władze zakazany. Rok wcześniej Ministerstwo Spraw Wewnętrznych DDR przejęło znajdujący się tutaj budynek, w którym przebywali niepełnosprawni, na potrzeby Volkspolizei (policja ludowa), by przeprowadzać w nim szkolenia. Zakaz wstępu dla ludności cywilnej okazał się na tyle logiczny, że w 1985 roku policja opuściła górę pozostawiając obiekt w opłakanym stanie. Później pojawił się urząd celny też urządzając szkolenia. A 12 listopada 1989 roku w myśl „wolny lud dla wolnej góry” społeczeństwo utorowało sobie drogę do wolności.
W zalesionej części góry rozglądam się ukradkiem, próbując do własnych niepokoi nie wciągać dzieci. Podobno okoliczne lasy i podmokłe łąki zamieszkane są przez samego Ducha Gór, jak i olbrzymy, koboldy, które miały za zadanie strzec podziemnych skarbów, ale i przez złowrogie Niksy. Wodne demony przyjmujące a to postać pięknej dziewczyny bądź panny z rybim ogonem, a to długobrodych starców o zielonych włosach, którzy topili ludzi. Przepowiadały przyszłość, ale i wykonywały taniec śmierci. Nie chciałabym ich ani przez chwilę zobaczyć.
Gdy docieramy na szczyt wita nas swojsko-rubaszna atmosfera. Jakaś kapela przygrywa na harmonii i skrzypcach, co niektórym paniom wiatr podwiewa sukienki (widać, że wycieczka na Keulenberg jest niedzielną rozrywką), a dwie lamy próbują nic sobie nie robić z podbiegających do nich z zamiarem pogłaskania po długich szyjach ludzi. Budka z piwem rozwiewa lekkie poczucie znużenia, a widok z wieży widokowej zachwyca. Zaglądamy jeszcze do pustych ruin pałacyku myśliwskiego z 1733 roku. Frederike Sophie von Holtzendorff zleciła jego wybudowanie i w święto Nawiedzenia Najświętszej Maryi Panny obchodzone 2 lipca urządzano festyny, w czasie których można było wygrać srebrny puchar ufundowany przez książęcą parę. 18 grudnia 1833 roku doszło do tragedii. Burza z orkanem zerwała dach i zniszczyła pierwsze piętro pałacyku. Na odbudowę się nie zdecydowano i ruina ozdabia malowniczo Keulenberg do dziś.
Powrót jest zielono-wiosenny o zapachu świeżej sosny. W drodze do domu zatrzymujemy się w Königsbrück przed starymi koszarami kiedyś saskimi, później sowieckimi. Koszary zostały wybudowane przy poligonie wojskowym z 1906 roku i mogły pomieścić w 60 budynkach 5 565 ludzi oraz 1567 koni. Naziści poszerzali terytorium likwidując okoliczne wioski, a sowieci ćwiczyli strzelanie tak sumiennie, że pękały szyby w oknach. Za mieszkańcami ujął się ewangelicki pastor, któremu udało się dogadać z Rosjanami, by przynajmniej zaprzestali ćwiczeń nocnych. Udaje nam się zobaczyć to, co głównie widać w takich miejscach – majestatyczne budynki z odrapanymi obliczami, zgubione buty, stare gazety, a tym razem nawet skarpetkę. Ukazała się również czerwona gwiazda obok piaskownicy. Blok z jej perspektywy nie wyglądał na opuszczony. Parę dzieciaków pobiegło na obiad...